Motto tego projektu to “Teslą po Tasmanii”, więc któregoś dnia wpadłem na pomysł, aby objechać Teslą cały stan w 24 godziny. Nie jest to jakieś niezwykle trudne wyzwanie i wielkie osiągnięcie, ale za to ciekawa i warta opisania przygoda.
Planując tę wycieczkę przyjąłem dwa założenia. Po pierwsze będziemy się trzymać tylko asfaltowych dróg. Da się co prawda zrobić jeszcze większą pętlę dookoła wyspy, jadąc wzdłuż zachodniego wybrzeża. Pomimo braku stacji ładowania na zachodzie, jest to wykonalne nawet przeciętnym samochodem elektrycznym, jednak ta trasa to w większości drogi żwirowe, więc w trosce o opony, lakier i zawieszenie natychmiast odrzuciłem tę wersję. Drugim założeniem była minimalizacja czasu jazdy po zmroku. To wówczas na ulicę wychodzą tysiące kanguropodobnych mieszkańców buszu, a ostatnie czego chciałbym doświadczyć, to bliskie spotkanie zderzaka z lokalną fauną.
Trasę wyznaczyłem posiłkując się aplikacją A Better Route Planner. Kilka razy musiałem zmodyfikować zaproponowaną drogę, ale ostatecznie znalazłem właściwą trasę. 1021 kilometrów, nieco ponad 12 godzin ciągłej jazdy, 5 przystanków na ładowanie i jeszcze kilka minut w zapasie. Zgodnie z zasadą niejeżdzenia po zmroku, datę wyjazdu ustaliłem na dwudziesty grudnia – prawie najdłuższy dzień w roku.

Wyjeżdżamy z domu zgodnie z planem – równo o 15:00. Agnieszka jako pierwsza siada za kierownicą. Pogoda dopisuje, jest ciepło i słonecznie. Deszcz mógłby zmusić nas do wolniejszej jazdy, zwłaszcza wąskimi krętymi drogami na zachodzie stanu, a to właśnie na zachód kierujemy się w pierwszej kolejności. Wzdłuż rzeki Derwent i przez trawiaste pagórki, mijamy geograficzne centrum Tasmanii i zatrzymujemy się na pierwszy postój. Na mapie miejsce oznaczone jest jako Derwent Bridge, ale nie da się go nazwać nawet wioską. Jest tu most na rzece Derwent, hotel, kafejka, stacja benzynowa i parking. A na parkingu jedna z najważniejszych stacji ładowania w stanie. Wkładamy wtyczkę, a sami siadamy na ławeczkach obok i bierzemy się za podwieczorek. Zaintrygowany samochodem na prąd, zagaduje nas pewien emeryt z Victorii, który podróżuje po Tasmanii z przyczepą kempingową. Pyta o czas i metody ładowania samochodu oraz ogólne wrażenia z użytkowania, a ja chętnie udzielam wyczerpujących odpowiedzi. Postój dobiega końca. Wskaźnik baterii zbliża się do 80% a szybkość ładowania zaczyna spadać. Mamy aż nadto prądu na dalszą podróż.

Tu już wkraczamy na nieznane terytorium – nigdy wcześniej nie byliśmy w zachodniej części wyspy. Krajobraz wyraźnie się zmienia. Zostawiamy w tyle trawiaste równiny i pagórki, a wjeżdżamy w teren górzysty, porośnięty gęstym buszem. To spore zaniedbanie, że docieramy tu dopiero po dziesięciu latach na Tasmanii, a ze względu na limit czasowy tej wyprawy, nie możemy nigdzie zatrzymać się na dłużej. A to błąd. Już po godzinie jazdy nieznany zachód pokazuje nam swój pierwszy klejnot. Monotonna droga przez busz kończy się nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, i naszym oczom ukazuje się most Bradshawa na jeziorze Burbury, a w oddali nagie góry, gdzieniegdzie tylko porośnięte eukaliptusem. To kwintesencja Tasmanii – woda, góry, busz i zupełnie pusta droga pośrodku niczego. Odnotowuję w pamięci, że musimy tu wrócić i zatrzymać się choćby na kilkanaście minut, żeby nasycić oczy tym widokiem.
Po kilkunastu minutach zaczyna się robić jeszcze ciekawiej. Jedziemy przez góry. Busz rzednie, a wąska, kręta droga prowadzi nas przez martwy, wyniszczony erozją, skalisty teren jak z obcej planety. Krajobraz przypomina ten ze zdjęć zrobionych przez marsjański lądownik Pathfinder. Taki widok oznacza niechybnie, że zbliżamy się do Queenstown. Niegdyś duży i ważny ośrodek przemysłowy, dziś małe miasteczko próbujące dzięki turystyce jakoś wiązać koniec z końcem. Charakterystyczny krajobraz okolic Queenstown jest następstwem zniszczeń spowodowanych przez wydobycie i przetwórstwo miedzi w połowie ubiegłego wieku. Kwaśne deszcze, toksyczne odpady i masowa wycinka okolicznych lasów tak bardzo wyjałowiły tereny dookoła miasta, że dopiero teraz, po ponad pięćdziesięciu latach, widać pierwsze ślady powrotu życia na te “marsjańskie” pagórki. Co ciekawe, po upadku lokalnego przemysłu, katastrofa ekologiczna stała się poniekąd nowym źródłem dochodu Queenstown. Podróżujący po Tasmanii turyści często zatrzymują się w tym odległym od głównej arterii wyspy miejscu, właśnie po to, by zobaczyć zatrutą dolinę i małe, historyczne miasteczko pośrodku. A jest na co popatrzeć. My tym razem tylko przejeżdżamy, ale od tego momentu Queenstown wskakuje na wysokie miejsce na liście miejsc do odwiedzenia na Tasmanii.


W Queenstown skręcamy na północ. Czeka nas długa i typowo tasmańska podróż – pusta szosa prowadząca przez trawiaste równiny albo busz. Na odcinku stu kilometrów mijamy zaledwie kilka samochodów, a do tego często zupełny brak zasięgu w telefonie. To bardzo relaksująca trasa. Zdawać by się mogło, że przebywanie z dala od jakiejkolwiek cywilizacji będzie napawać niepokojem, a jest zupełnie odwrotnie. Zostawienie wszystkiego z tyłu przynosi chwilową ulgę. Tu nie dosięga nas już elektromagnetyczna trucizna internetu. Youtuby i twittery nie straszą sensacyjnymi tytułami. Ceny domów nie przygnębiają swoją nieosiągalnością. Czterdziestka na karku boli o wiele bardziej tam niż tutaj.
Niestety, szybko wracamy do rzeczywistości. Zbliża się wieczór i dojeżdżamy do miejscowości Waratah, gdzie planujemy drzemkę przed o wiele dłuższą częścią trasy (dotychczas przejechaliśmy 350 kilometrów). Samo miasteczko wygląda ładnie i myślę, że tu również warto będzie kiedyś zatrzymać się w ciągu dnia, żeby dokładniej rozejrzeć się po okolicy. Tym razem czas nie pozwala. Noc zamierzamy spędzić w Bischoff Hotel i jest typowy “hotel” w kontekście australijskiej prowincji, czyli pub z miejscami do spania. Wybrałem to miejsce nie tylko ze względu na dogodne położenie na trasie, ale także dlatego, że Bischoff oferuje gościom darmowe elektrony do samochodu. W “hotelu” nie ma recepcji, klucze odbieramy w barze. Weseli tubylcy umilają sobie piątkowy wieczór piwem i muzyką, a my jesteśmy chyba jedynymi tego wieczora przyjezdnymi. Barman zaprasza na posiłek i trunek, ale grzecznie odmawiamy. Plan zakłada pobudkę o 5:00 i jazdę przez większą część dnia, więc chcemy być maksymalnie wypoczęci. Trochę obawiam się tego, że w pokoju tuż na pubem, hałas nie pozwoli nam zasnąć, lecz okazuje się to zupełnie nieuzasadnione. Po pierwsze muzyka, która do nas dociera to nie współczesna klubowa łupanina, tylko rockowe klasyki lat 80-tych, a poza tym towarzystwo kulturalnie rozchodzi się do domu o 21:30. Idziemy spać.

Zgodnie z planem, chwilę po 5:00 jesteśmy gotowi do wyjazdu. Zaraz na przeciwko hotelu znajduje się punkt widokowy na sporej wielkości wodospad – główną atrakcję turystyczną Waratah. Jestem pewien, że w pełnym słońcu wygląda o wiele lepiej niż w porannej szarzyźnie. Jeszcze kiedyś tu wrócimy, ale teraz czas nagli. Ruszamy na północ. Jedziemy ostrożnie i uważnie obserwujemy pobocze, bo o tej porze dzikie zwierzęta wciąż są bardzo aktywne. I rzeczywiście mijamy kilka walabi zdziwionych widokiem samochodu o poranku w tej odludnej części wyspy. Dość szybko dojeżdżamy do Burnie. Wracamy nie tylko do cywilizacji, ale też w znajome rejony. Stąd już autostradą mkniemy do Devonport w nadziei na kawę i śniadanie.
W Devonport pierwsze rozczarowanie i komplikacje. Plan zakładał ładowanie w Superładowarce Tesli i szybkie śniadanie w pobliskiej kawiarni. Prąd owszem był, ale z jakiegoś powodu kafejka tego dnia się nie otworzyła, wbrew wszelkim informacjom odnośnie do godzin otwarcia w internecie i na Google Maps. Stacja ładowania znajduje się przemysłowej części Devonport, a nie w centrum, więc nie ma w okolicy wielu innych miejsc z jedzeniem. Mapa sugeruje, że kilka ulic dalej jest jeszcze jakaś piekarnia. Zbaczamy na chwilę z trasy, by tam zaopatrzyć się w kawę i posiłek, lecz znowu czeka nas zawód. Ekspres do kawy jest zepsuty. Czas nas goni, więc musimy odpuścić kawę. Kupujemy jakieś nienajlepsze kanapki i ruszamy w dalszą drogę. Przed nami dość długi odcinek, bo kolejny przystanek aż w St Helens na wschodnim wybrzeżu. Jesteśmy pewni, że gdzieś po drodze trafi się jakaś przydrożna kafejka.

Przekraczamy rzekę Tamar. Mapa sugeruje, że tuż przed George Town znajduje się dobrze wyglądająca kafejka. Zjeżdżam z trasy, bo głód kofeinowy doskwiera, ale tu znów porażka. Kawiarnia nie istnieje. Dzień nie zaczyna się dobrze, a to jeszcze nie koniec nieprzyjemnych doświadczeń. Znów jedziemy drogami, których nie znamy i trasa w tej części stanu nie zachwyca. Droga jest podrzędnej jakości, okolica płaska i nudna, otaczają nas farmy i pastwiska, więc nie doświadczamy znowu tego miłego uczucia odosobnienia, ale zarazem nie możemy skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji, bo poza polami, na naszej drodze nie ma nawet stacji benzynowej z kawą i toaletą. Jedziemy tak ponad godzinę z nadzeją, że na BP w Gladstone będzie chociaż toaleta. Nie. Wszystko wskazuje na to, że do samego St Helens będziemy jechać z niedoborem kofeiny.
Na szczęście w miejscowości Herrick zjeżdżamy z podrzędnej drogi i wskakujemy na stanową A3. Zmienia się też krajobraz. Znów jedziemy przez góry i busz, więc przynajmniej nie jest już tak nudno. Koniec grudnia to szczyt sezonu turystycznego w Tasmanii, a tuż obok St Helens znajduje się bardzo popularna atrakcja – Bay of Fires. Z tego powodu miasto pęka w szwach. Trudno się więc dziwić, że jedyna w mieście stacja ładowania (50 kW) jest zajęta. Jeżeli ten drugi kierowca zamierza spędzić przy kablu 40 minut to powodzenie naszej wyprawy jest zagrożone. Na szczęście gdy podchodzę by zapytać o szacowany czas ładowania, facet wychodzi z pojazdu, żeby odpiąć kable. Udało się. Tesla ssie elektrony przed dalszą jazdą, a my wreszcie możemy napełnić żołądki i opróżnić pęcherze. Banjo’s – najlepsza piekarnia w stanie, z nawiązką wynagradza nam trudy jazdy z Devonport. Baterie naładowane w stopniu wystarczającym. Ruszamy dalej, a zostało nam zaledwie 250 km, lecz również “zaledwie” 4 godziny, by wrócić na czas.

Od tego momentu jazda to czysta przyjemność. Droga na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża jest prosta, bezstresowa i niemal cały czas zachwyca pięknymi widokami. Znów przez szybę samochodu zauważamy kilka miejsc, które na pewno warto kiedyś odwiedzić na dłużej. Szczególnie przykuwa uwagę wyspa Diamond Island nieopodal miejscowości Bicheno. Podczas odpływu można tam dojść suchą stopą, przypływ odcina wyspę od lądu. Woda dookoła wydaje się ciepła i czysta. Bez wątpienia jeszcze kiedyś tu wrócimy.
Zbliżamy się do Swansea i popełniam brzemienny w skutkach błąd. Według szacunków samochodu, do domu powinniśmy dojechać mając 6% w baterii. “A co jeżeli coś się wydarzy po drodze? Jakiś objazd?” pyta mnie wewnętrzny, diabelski głosik. Decyduję się zatrzymać w Swansea na 10 minut, żeby łyknąć kolejną kawę i w międzyczasie dosypać trochę iskier do baku. Miasto ma całkiem niezłą stację ładowania, 80 kW pozwala w 10 minut załadować ponad 12 kWh, czyli dodatkowe 20% w baterii. Z kawą w dłoni idziemy na szybki spacer po mieście. Miasteczko wygląda ładnie, zwłaszcza w mocnym, letnim słońcu. Gdy wpisuję dom w nawigację, samochód informuje mnie, że prawdopodobnie nie dojedziemy na czas.

Jadę najszybciej jak pozwalają mi na to znaki z ograniczeniami, czasami nawet szybciej. Zawalidrogi mi niestraszne. Szosa jest prosta i szeroka, a Tesla przyspiesza jak błyskawica. Zostawiam w tyle emerytów w maleńkich Nissanach i turystów z przyczepami kempingowymi. Czas jest jednak bezlitosny. Przejeżdżamy most Tasmana, mijamy Hobart i już jesteśmy na ostatniej prostej do domu, kiedy wybija godzina 15:00. Na podjazd przed domem dojeżdżamy o 15:17.
Porażka? I tak, i nie? Owszem, żeby zamknąć pętlę zabrakło 17 minut. Z drugiej strony analiza trasy powiedziała mi, że 1000 km przekroczyliśmy jeszcze przed mostem Tasmana, o godzinie 14:55. Planowaliśmy 1000 kilometrów dookoła Tasmanii w 24 godziny. Z tego hasła nie wyszło tylko “dookoła” w najbardziej dosłownym znaczeniu. No i jest jeszcze przecież prawdziwa nagroda całego tego przedsięwzięcia – przygoda. Objechaliśmy cały stan, zobaczyliśmy mnóstwo nowych miejsc, a kilka z nich szczególnie przykuło naszą uwagę i zainspirowało plany kolejnych wypraw. Choć niewielki niedosyt jest, myślę, że wyszła nam naprawdę świetna wycieczka.

A w liczbach wygląda to tak: łącznie przejechaliśmy 1020 kilometrów, zużywając na to 144 kWh, co daje średnie zużycie 141 kWh/100km. Jeżeli chodzi o koszt podróży, to ładowanie w trasie uszczupliło nasz portfel o $56.94. Myślę, że to całkiem niezły wynik.














Dodaj komentarz