Wynyard – spontaniczna wycieczka na festiwal tulipanów


Jeszcze tydzień wcześniej nie pamiętałem nawet gdzie dokładnie leży Wynyard i nie miałem żadnych planów na weekend, ale w któryś dzień kolega z pracy wspomniał o zbliżającym się festiwalu tulipanów. Przeważnie nasze wyprawy planuję w najdrobniejszych szczegółach i z dużym wyprzedzeniem. Tym razem Agnieszka zaproponowała: „Zróbmy sobie spontaniczną wycieczkę na ten festiwal.” Fantastyczny pomysł.


Jeżeli mam być całkiem szczery, to wyjazd był taki pół-spontaniczny. Owszem, decyzję podjęliśmy dwa dni przed, ale zdążyłem jeszcze zarezerwować hotel i zrobić wstępne rozeznanie lokalnych atrakcji. Nie potrafię jeździć tak zupełnie bez planu.


Wyruszamy w piątek po pracy. Czeka nas prawie cztery godziny jazdy na północ. Cały dzień pada, ale nie martwi nas to aż tak bardzo, bo prognozy na kolejne dwa dni są nieco bardziej obiecujące. Tradycji musi stać się zadość i zatrzymujemy się w Campbell Town na przekąskę, kawę i szybkie doładowanie samochodu. Nie musimy się ładować, do Wynyard dojechalibyśmy na jednym ładowaniu, ale jak jest wolna wtyczka to czemu nie skorzystać? Zwłaszcza, że stoi tu jedna z najmocniejszych stacji ładowania w całym stanie – 350 kW. Baterie są pełne zanim dopijamy kawę.


Deszcz leje bezlitośnie, więc żwawym krokiem wracamy na parking, a tam naszą uwagę przykuwa niecodzienny widok. Przy sąsiedniej stacji ładowania stoi samochód, którego jeszcze nigdy nie widzieliśmy – Mercedes eVito, elektryczny van. Przy stacji kręci się mężczyzna i wygląda na nieco zdezorientowanego. Gdy podchodzimy do naszego auta, pokazuje stację i pyta czy jesteśmy ekspertami w tych sprawach. Kłamliwie odpowiadam, że tak i pytam w czym mogę pomóc. Okazuje się, że gość dopiero co kupił ten samochód, to jego pierwsza jazda z salonu, nigdy wcześniej nie jeździł elektrykiem i nie ma pojęcia o stacjach, ładowaniu i tym, jak obsługiwać nowy samochód. Włożył wtyczkę, a prąd nie leci.


Trzeba przyznać, że ładowanie samochodu elektrycznego w stacji jest nieco bardziej skomplikowane, niż tankowanie paliwa. Każda sieć stacji ładowania ma swoją aplikację mobilną, w której trzeba założyć konto i przypisać do niej metodę płatności. Ładowanie odbywa się tak, że wkładamy wtyczkę, w uprzednio skonfigurowanej aplikacji wybieramy numer stanowiska i klikamy „rozpocznij ładowanie”. Zrozumiałym jest więc to, że dla faceta, który przez całe życie jeździł starym dieslem, nie jest to intuicyjny proces. W strugach deszczu cierpliwie próbujemy skonfigurować z panem jego apkę. W końcu, po dwóch próbach, prąd zaczyna płynąć do baterii Mercedesa. Jesteśmy cali mokrzy, ale to nic – spełniliśmy dobry uczynek. Odłączamy samochód i ruszamy w dalszą drogę. Za $18 załadowaliśmy prawie 25 kWh. To jedna z droższych stacji w stanie, ale wciąż wychodzi taniej niż benzyna.


Dalsza podróż mija szybko. Mkniemy główną autostradą stanową, przez jakiś czas autopilot prowadzi samochód za mnie. W pewnym momencie trzeba wyprzedzić małą ciężarówkę, która wlecze się niemiłosiernie, a Tesla jest wręcz stworzona do wyprzedzania. Bez wysiłku rozpędzam się do 150 km/h i zawalidroga w okamgnieniu zostaje w tyle. To jak dotąd największa szybkość jaką osiągnąłem Teslą. Psssst, tylko nie mówcie nikomu, bo to nielegalne.


Do hotelu Waterfront Wynyard docieramy mając niewiele ponad 40% baterii, ale to żaden problem. Nieprzypadkowo wybór padł na to miejsce. Hotel oferuje gościom dwie jedenastokilowatowe ładowarki typu Tesla Destination, więc wkładamy wtyczkę i w niecałe cztery godziny znów mamy pełne baterie. Jeszcze w piątek wieczorem idziemy na krótki spacer główną ulicą miasta. Deszcz już prawie przestał padać, a trzeba rozejrzeć się za miejscem na śniadanie. Już teraz miasteczko robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Wynyard słynie z hodowli tulipanów i to właśnie tulipany są tu motywem przewodnim. Kwiaty rosną w klombach i na skwerkach, wzdłuż ulic widzimy tulipanowe ozdóbki, a nawet ławki i krzesła w kształcie tulipanów. Jedna kafejka robi pozytywne pierwsze wrażenie, więc mamy plan na kolejny poranek. Wracamy do hotelu.

Największy atut hotelu w Wynyard – darmowe ładowanie


Rano czeka nas przykra niespodzianka. Miejsce parkingowe z ładowarką znajduje się tuż obok wielkiego, kwitnącego eukaliptusa, który akurat o tej porze roku zaczyna zrzucać kwiatki. Cały samochód jest pokryty warstwą eukaliptusowych pręcików. Najbliższa myjnia ciśnieniowa jest Burnie, czyli w zupełnie inną stronę niż planowaliśmy jechać. No trudno, mycia póki co nie będzie. Papierowymi ręcznikami zbieramy tyle kwiatków ile się da, a resztę doczyści się później.

Parkowanie pod kwitnącym drzewem to nienajlepszy pomysł


Śniadanie jemy w miejscu o nazwie „The Vault” czyli skarbiec. Nazwa i wystrój wnętrza sugerują, że dawniej znajdował się tu bank. Vault jest bardzo klimatyczny, jedną ze ścian zrobiono w całości ze starych książek, a pozostałe zdobią zabawne akwarele z kurami. Śniadanie i kawa bardzo nam smakowały, ale wszystko blednie w porównaniu z najciekawszym elementem kafejki – toaletą. To nie żart. The Vault szczyci się bezdyskusyjnie najfajniejszą toaletą, jaką w życiu widziałem i moim zdaniem jest to jedna z największych atrakcji turystycznych północy stanu. Co czyni ją tak specjalną? Otóż to jest ów skarbiec. Do środka wchodzi się przez wielkie, ciężkie, żelazne drzwi otwierane kołem, jak na okręcie podwodnym, a w środku, wzdłuż ceglanych ścian, biegnie plątanina mosiężnych rur połączonych zaworami, manometrami, gałkami i innymi urządzeniami. Do tego żółte światło i gdzieniegdzie ozdobne koła zębate. Całość sprawia niesamowite, steampunkowe wrażenie. Nie skłamię mówiąc, że warto zatrzymać się w Wynyard tylko po to, by pójść do toalety w The Vault.

Steampunkowa toaleta w The Vault


Miasto ma do zaoferowania jeszcze kilka innych atrakcji. Po śniadaniu idziemy do centrum informacji turystycznej, gdzie znajduje się wystawa bardzo starych samochodów. To prywatna kolekcja tutejszego pasjonata i jest naprawdę imponująca. Największą perłą wystawy jest Ford Model A z 1903 roku – pierwszy Ford jaki kiedykolwiek trafił do Australii i trzydziesty pierwszy w ogóle wyprodukowany w fabryce Forda. Jest też kilka legendarnych Modeli T, luksusowy Model K, niskobudżetowy model N, wyścigowy samochód francuskiej marki Darracq oraz kilka innych ciekawych okazów. Moją uwagę szczególnie przykuł niebieski wehikuł w rogu wystawy. Wielu pewnie myśli, że samochody elektryczne to nowy wymysł. Otóż nie, bo pojazd, o którym mowa to elektryczny Waverly Coupe z 1910 roku. W tamtym czasie w Stanach samochody elektryczne stanowiły aż 30% wszystkich pojazdów na drogach i dopiero w trzeciej dekadzie ubiegłego wieku rynek zdominowała benzyna. Kto by się wówczas spodziewał, że elektryki nie tylko wrócą do łask, ale w dodatku zrobią to w tak spektakularnym stylu?


Jedziemy na główną atrakcję wycieczki – farmę tulipanów. Każdej wiosny, kiedy kwiaty są w pełni rozwinięte, farma jest przez tydzień otwarta dla zwiedzających. Mamy szczęście, bo pogoda bardzo dopisała. Jest bardzo ciepło, słonecznie i nie wieje tak, jak sugerowały prognozy. Pole tulipanów leży na szczycie przylądka Table Cape, tuż nad oceanem. Mamy więc bezchmurne niebo, słońce, ocean, latarnię morską i oczywiście kolorowe morze kwiatów. Widok jest urzekający. Chodzimy wzdłuż grządek i napawamy się różnorodnością tulipanów. Od najbardziej klasycznych, okrągłych, do fikuśnych i postrzępionych. Od niemal białych po czarne. Małe i duże. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tulipany. Żeby zobaczyć każdą odmianę z bliska byłoby trzeba tu spędzić cały dzień. Skupiamy się tylko na tych najciekawszych, a i tak spędzamy tu godzinę. Niestety słońce praży, a czas goni, więc przed wyjściem zamawiamy herbatę w tutejszej kafejce i ruszamy w dalszą drogę.


Ostatnim przystankiem w Wynyard jest punkt widokowy Fossil Bluff. Widać stąd miasto i wspomniany wcześniej przylądek, na którym rosną tulipany. Październik to czas, kiedy na Tasmanii rozpoczynają się wędrówki wielorybów, więc mamy cichą nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda się jakiegoś wypatrzyć. Agnieszka przeczesuje ocean nowo zakupioną lornetką, ale niestety tym razem się nie udaje. Może następnym razem…


Opuszczamy Wynyard. Plan zakłada, że kolejną noc spędzimy w Deloraine, ale zanim tam dotrzemy, zatrzymujemy się w małym miasteczku o nazwie Pengiun. Nazwa nie jest przypadkowa. W okolicy gniazduje mnóstwo małych pingwinów i, tak jak tulipany w Wynyard, tu pingwiny są motywem przewodnim. Na deptaku przy plaży stoi wielki pingwin, a ozdoby miejskie, kosze na śmieci i słupki parkingowe są przyozdobione podobizną pingwinów. W centrum turystycznym można kupić pingwinowe duperelki i pooglądać na żywo obraz z kilku pingwinich norek. W okolicy jest ponoć kilka ciekawych rzeczy do zobaczenia, ale my po szybkim spacerze ruszamy w dalszą drogę. Do Deloraine…


To już taka nasza tradycja, że wracając z północy stanu zatrzymujemy się w Deloraine. To naprawdę piękne miejsce nie tylko obfituje w atrakcje, ale jest też dla nas szczególnie nostalgiczne. Po raz pierwszy byliśmy tu w 2021 podczas fantastycznej podróży do Stanley na północnym zachodzie. W maju 2023 przyjechaliśmy tu świętować naszą siódmą rocznicę ślubu, a przy okazji była to nasza pierwsza wycieczka Teslą na północ stanu (będzie o tym osobny wpis). I to tu zaczyna się droga przez wielkie jeziora – najpiękniejsza trasa samochodowa w stanie. Nic więc dziwnego, że za każdym razem, kiedy jesteśmy w okolicy, zatrzymujemy się w Deloraine.


Tym razem to szybki postój. Noc spędzamy w niskobudżetowym hotelu, a rano odwiedzamy nasze ulubione miejsca w okolicy. Zaczynamy od śniadania na famie malin Christmas Hill. Tu na szczególną uwagę zasługuje malinowe late. Przeważnie w kawie cenię prostotę i moim ulubionym naparem jest proste australijskie flat white, ale obok tutejszego late nie da się jednak przejść obojętnie. Po śniadaniu zatrzymujemy się w pasiece Melita, gdzie firmowy sklep oferuje kilkanaście różnych rodzajów miodu, produkty pszczele, miodowe kosmetyki i kuchenne akcesoria z pszczelim akcentem. Każdego miodu można spróbować, ale trzeba być z tym ostrożnym, bo po kilku takich degustacjach robi się za słodko. Próbujemy więc tylko tego, co brzmi naprawdę dobrze i ostatecznie decydujemy się na miód z kwiatów leatherwood (Eucryphia lucida; nie znam polskiej nazwy) oraz aromatyzowany miód lawendowy. Ciekawostką sklepu Melita jest też ul, w którym można podglądać pszczoły. Gniazdo znajduje się w jednej ze ścian budynku, a od wnętrza oddziela je szyba z pleksi. Wiosną, kiedy wszystko dookoła kwitnie, pszczółki są bardzo zajęte i ruch jest jak w ulu.


Przed powrotem do domu jeszcze raz zatrzymujemy się w Deloraine. Dzięki szczodrości tutejszej rady miejskiej możemy za darmo podłączyć wtyczkę z jedenastokilowatowej ładowarki przy centrum informacji turystycznej. Podczas gdy samochód uzupełnia iskry, my robimy kółeczko wokół miejskiego parku przy rzece. Park nie tylko zachwyca urodą w południowym tasmańskim słońcu, ale też daje nadzieję na niecodzienne doświadczenie. W przepływającej przez miasto rzece mieszkają dziobaki. Przeważnie bardzo płochliwe, dziobaki bardzo trudno zaobserwować w naturze, ale tutaj ponoć zdarza się to częściej niż zwykle. Na udało się rok temu, w słoneczny majowy dzień. Tym razem szczęście już nie dopisało, ale gwarantuję, że jeszcze kiedyś przyjedziemy tu, żeby spróbować ponownie.

Park nad rzeką w Deloraine – dobre miejsce na spotkanie z dziobakiem


Tak kończy się nasza pół-spontaniczna wyprawa do Wynyard. Z pełną baterią ruszamy w stronę domu malowniczą trasą przez wielkie jeziora. To atrakcja sama w sobie – dobrze utrzymana, a mało uczęszczana szosa przez najlepsze, co Tasmania ma do zaoferowania: busz, góry, jeziora, trawiaste równiny i pagórkowate pastwiska, po których hasają owce.


Samo Wynyard bardzo mnie urzekło. Piękne małe miasteczko, którego mieszkańcy mają życie usłane tulipanami. Trochę szkoda, że na zwiedzanie mieliśmy tylko jeden dzień. A może wręcz przeciwnie? Zasmakowaliśmy uroku Wynyard i w kolejnym sezonie przyjedziemy na dłużej? Tak. Podoba mi się ten pomysł.

Farma Tulipanów w Wynyard

Wonders of Wynyard – wystawa samochodów i inne atrakcje


Posted

in

,

by


Dodaj komentarz