Mount Wellington – ikona Hobart i test zużycia energii

Trochę wstyd się przyznać, ale choć mieszkamy w Tasmanii już dziesięć lat, na szczycie symbolicznej góry stanu byliśmy dotychczas raz, bardzo dawno temu. Na domiar złego, było w ten dzień pochmurno i tak naprawdę nigdy nie mieliśmy okazji podziwiać Hobart ze szczytu Mt Wellington.

Wreszcie nadszedł czas to zmienić. Wielkanoc 2024 uraczyła nas cudowną pogodą i w Wielki Piątek (w Australii jest to święto publiczne) postanowiliśmy wjechać na szczyt. Tak, wjechać. Wcześniej o tym nie wspomniałem, ale na sam wierzchołek prowadzi asfaltowa droga. Z jednej strony sprawia to, że zdobycie szczytu nie jest wcale jakimś wielkim osiągnięciem, ale dzięki temu bardzo wielu niedzielnych turystów ma możliwość podziwiać z góry piękno południowej Tasmanii.

Już od jakiegoś czasu byłem napalony na tę wyprawę, nie tylko ze względu na widoki. Bardzo chciałem przeprowadzić test zużycia baterii w samochodzie, to znaczy załadować się do pełna na poziomie morza, wjechać na szczyt i zjechać.

Na parkingu przy porcie Hobart znajdują się trzy stacje ładowania, gdzie przez dwie godziny można za darmo ładować się z mocą 11 kW. Ze względu na atrakcyjną lokalizację i zerowy koszt, rzadko kiedy udaje się znaleźć przy nich miejsce. Tym razem mamy szczęście – jedna ze stacji jest wolna. Wkładamy wtyczkę na dosłownie 10 minut, żeby dla precyzji pomiaru zacząć jazdę mając dokładnie 100%.

Ładowanie za darmo

Już stąd możemy podziwiać górujący nad miastem masyw Mt Wellington wraz z jego najbardziej charakterystycznym elementem – skalną ścianą Organ Pipes. Góra wznosi się na 1271 metrów. Nie jest nawet w czołówce najwyższych na Tasmanii, ale ponieważ startujemy z poziomu morza, to właśnie tyle w pionie będziemy musieli pokonać. Trasa na szczyt ma niecałe 21 kilometrów. No to w drogę.

Chwilę po opuszczeniu Hobart, w miejscowości Fern Tree, skręcamy na Pinnacle Road – drogę, która zgodnie z nazwą prowadzi na szczyt góry. Są święta, dzień wolny od pracy, więc spodziewamy się, że może być trochę tłoczno. W dodatku droga jest dość wąska, a jakość nawierzchni miejscami pozostawia wiele do życzenia. Mimo to Tesla żwawo i komfortowo wiezie nas na górę. Mijamy The Springs – obszar rekreacyjno-piknikowy u podnóża Wellingtona. To dobre miejsce dla turystów pieszych – stąd rozchodzi się wiele szlaków parku narodowego. Dotychczas jechaliśmy głównie przez busz, lecz tuż za Springs drzewa przerzedzają się i już teraz możemy podziwiać pierwsze widoki. Skoro już tu robią takie wrażenie, to co będzie na szczycie?

Możemy się przekonać już kilka minut później. Niestety w tym momencie zamiast podziwiać, muszę skoncentrować się na drodze, bo ziściły się nasze najgorsze obawy. Na pomysł wjazdu na szczyt wpadły też setki innych ludzi. Nie tylko brakuje wolnych miejsc. Do parkingu utworzyła się spora kolejka. Sytuacja nie wygląda kolorowo. Jedni kierowcy zatrzymują się i cierpliwie czekają, aż ktoś odjedzie, inni objeżdżają parking w nadziei, że za kolejnym razem coś się zwolni, a jeszcze inni rezygnują i zjeżdżają z powrotem. Samochody posuwają się ślimaczym tempem, mało komu udaje się zaparkować. Planuję zrobić jeszcze jedno kółko, ale wtedy po raz kolejny uśmiecha się do nas szczęście. Ktoś tuż przed nami zbiera się do wyjazdu. Sukces.

Dobiegł końca pierwszy etap naszego eksperymentu i zanim wybierzemy się spacer, zerknijmy na licznik prądu. 85%. Komputer mówi, że podczas wjazdu samochód zużył dokładnie 15,1% baterii (około 9 kWh), a zużycie energii wyniosło 43,1 kWh/100 km, czyli prawie trzykrotnie więcej, niż podczas normalnej jazdy. Ciekawe. Szczerze mówiąc spodziewałem się trochę większych liczb.

Teraz czas na główny punkt programu – Tasmania ze szczytu Mt Wellington. Widok zapiera dech w piersiach. Widzimy całe Hobart, z najdalszymi przedmieściami, poskręcaną i nieregularną rzekę Derwent. Rozpoznajemy najbardziej charakterystyczne miejsca w mieście: Most Tasmana, kasyno Wrest Point w Sandy Bay, cynkownię w Lutanie i fabrykę czekolady Cadbury. Antarktyczny statek badawczy RV Investigator cumuje w porcie. Odnajdujemy dzielnicę Glenorchy i ulicę, na której dawniej mieszkaliśmy. Jak Google Maps na żywo. A wszystko to wydaje się być tak blisko! Ze szczytu w pogodny dzień widać o wiele więcej. Z łatwością można rozpoznać miasteczka Midway Point i Sorrell oddalone o 30 kilometrów. Spoglądamy na południe a tam Bruny Island i piaszczysty przesmyk łączący obie części wyspy. Najdalszym punktem jaki znamy jest oddalony o 60 kilometrów przylądek Raoul na Półwyspie Tasmana. Na zachodzie dziki busz i góry ciągną się po horyzont.

Jesteśmy na szczycie góry pod koniec marca, a mimo to jest całkiem ciepło. Chciałoby się zostać, obserwować, szukać w krajobrazie znajomych miejsc i charakterystycznych punktów. Robić więcej i więcej zdjęć. Niestety są jeszcze inne plany na ten dzień. Poza tym na pewno ktoś inny chce zaparkować na naszym miejscu. Zbieramy się w drogę powrotną, a zjazd to przecież druga część naszego eksperymentu.

Na górę dotarliśmy mając w baterii 85%, ale to na dole robi się naprawdę ciekawie. Stan baterii na parkingu, z którego wyruszyliśmy to… 91%. Hamowanie regeneracyjne odzyskało dla nas 4 kilowatogodziny, czyli prawie połowę tego, co zużyliśmy wjeżdżając.

Wjazd na górę był dla nas nie tylko interesującym, ale też bardzo potrzebnym doświadczeniem. Cyferki, kilowatogodziny, procenty – to wszystko wyszło fajnie. O wiele ważniejszy był za to kontakt z samą górą. Widzimy ją przez okno codziennie. Spowszedniała nam. Poniekąd nawet zapomnieliśmy, że tam jest. Wjazd na szczyt przypomniał nam, że wciąż mamy jeszcze wiele do zobaczenia i przejścia w parku narodowym Mt Wellington. Jeden z wielkich skarbów Tasmanii jest tuż za miastem, więc zamiast rozglądać się za atrakcjami gdzieś daleko, warto też czasem rozejrzeć się we własnej okolicy.


Posted

in

,

by


Dodaj komentarz